Bez niego nie ma życia. Życia zakonnego i życia w ogóle. Ważna jest kolejność i regularność. Najpierw wdech w przestrzeni Bożej Obecności. Potem wydech w świat spragniony Boga. Nie inaczej...
Dla wielu, zbyt wielu, ludzi życie zakonne kojarzy się z jakąś tajemną rzeczywistością osnutą klimatem mitów i bajań. Życie zakonne to dla nich coś pomiędzy historią Templariuszy a Opus Dei, podane w sosie teorii spiskowych w stylu "Kodu Leonarda Da Vinci" (swoją drogą, to mamy szczęście do różnych Kodów, czyż nie?)
Różne już debaty przeżyliśmy. Przyzwyczailiśmy się, że nie są to partnerskie spotkania poszukiwaczy prawdy, ale raczej starcia przeciwników przekonanych(?) o swoich racjach.
Trwa właśnie uroczyste pożegnanie z mięsem (czy ktoś jeszcze pamięta, że karnawał to carne (mięso) vale (żegnaj)?). Ciekawe, że im ktoś mniej się przejmuje czterdziestodniowym postem, tym huczniej ów karnawał obchodzi... Ale nie o tym chciałam. Zostawmy na razie post, a zajmijmy się ostatkami.