Chrześcijaństwo dzikie czy bezobjawowe?
dodane 2017-11-10 09:18
Czasem słyszę pełne troski głosy, że to chrześcijaństwo w wydaniu "charyzmatycznym" to takie emocje są i tylko tyle. Podzielam tę troskę, ale tylko w odniesieniu do drugiej części zdania, czyli słów: "i tylko tyle".
Tak. Ja także niepokoję się, gdy przykrawa się doświadczenie chrześcijańskie jedynie do uczuć. Bo prawdziwa miłość (a chrześcijaństwo jest w swojej istocie miłością) angażuje całego człowieka. Rozum, wolę, psychikę... Wszystko.
Ale, gdzie są, pytam się, ci obrońcy integralnego chrześcijaństwa, kiedy pojawia się równie niepokojące zjawisko chrześcijaństwa drętwego i bezobjawowego? Czyż takie przeżywanie wiary, które zostało wychłodzone z wszelkich uczuć i nie dotyka już żadnych strun serca, nie jest także kalectwem?
Czy nie jest tak, że do tego drugiego trochę się przyzwyczailiśmy i nie razi już nas widok ludzi znudzonych Eucharystią? Zgrzyt pojawia się, gdy ten obrazek zostanie zderzony z tłumem głośno wiwatującym na cześć Jezusa. Ale czy jest to "wina" jedynie tych wiwatujących?
Chcę być dobrze zrozumianą. Nie bronię bicia piany pustych emocji. Spotkanie modlitewne to coś więcej niż sprawnie zrobiony koncert. To musi być wydarzenie duchowe, a więc takie, które dokonuje się w duchu i w prawdzie. Ale nie mam nic przeciwko temu, by to duchowe doświadczenie rozlewało się na emocje i poruszało je. Całego człowieka. Duszę i ciało. Wprost przeciwnie, niepokoi mnie, gdy to się nie dzieje. Pomijając chwile prób wiary i ciemnych nocy, chrześcijanin zasadniczo jest człowiekiem, który nie tylko coś tam wie, że go Bóg kocha, ale to przeżywa. A to daje niesamowitą radochę. Nawet w ponury jesienny dzień.
A teraz resumé. Autentyczne doświadczenie chrześcijańskie to, dla mnie, nie jest albo rozum, albo uczucia. To jest to i to. Prawdziwa miłość i tylko miłość ma moc zintegrować człowieka. Howgh!