Spojrzenie znad krawędzi
dodane 2017-07-19 23:24
Plan realny przenika się z tym duchowym. Są ludzie, a tuż obok nich anioły i demony - toczą nieustanna walkę. A prawdziwy Sąd Najwyższy będzie inny. Zupełnie. Staniemy przed Nim tam za krawędzią na której niedawno stałem. I to On będzie nas sądził.
Wróciliśmy z wakacji. Pięknie było. Jak co roku od wielu lat - to samo miejsce, ci sami przyjaciele, piękna przyroda, mnóstwo dzieci, nocne kino w ogrodzie, bałtycka plaża. Fascynująco pusta, wręcz dziewicza, w porównaniu ze wszystkim co kojarzy się z hasłem polskie morze. Wytchnienie. Prawdziwy odpoczynek. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od zgoła innej sytuacji. Od wypadku.
Jechałem z trójką dziećmi autem. Alina z drugą trójką pociągiem. Nie mamy samochodu mogącego nas wszystkich pomieścić. Wyjechaliśmy w nocy. Dzięki temu bez pośpiechu i bez korków, po kilku solidnych przerwach i jednej drzemce dojechaliśmy do Gdańska. Stamtąd już tylko kilkadziesiąt kilometrów do celu. Dzieci rozbudziły się, zaczynały rozpoznawać znane już sobie miejsca. Sielanka. Spokojnie sobie jechaliśmy, wolniutko rozmawiając o przyjemnych sprawach. Zostało nam ok 20 kilometrów do celu. Piękna, wąska droga z duża ilością drzew. I przyszła ta chwila. Nagle, kompletnie niespodziewanie na moim pasie jazdy znalazł się samochód. Z dużą prędkością wyprzedził poprzedzający go pojazd. Wyjechał z górki, zza zakrętu, zza podwójnej ciągłej linii i na dodatek wpadł na środek skrzyżowania. Wprost na nas. Nie miałem czasu na żadną reakcję. To wszystko trwało może ułamek sekundy. Jedyne, co zrobiłem to lekki skręt w prawo, rozpaczliwa próba ucieczki przed nieuniknionym. Czy w tym czasie coś się myśli? Ja nie zdążyłem. Nie zarejestrowałem nic poza zdziwieniem. Totalne zaskoczenie. Ogromny huk otwierających się poduszek, silnego zderzenia, giętej blachy. I smród. A potem krzyk moich dzieci. Auta stanęły wbite w siebie. Totalnie zmasakrowane. Najpierw szybkie spojrzenia na Tytusa, Bruna i Amelkę. Na pierwszy rzut oka nic się nie stało. Żadnej krwi. Ulga w nieszczęściu. Potem próba opanowania płaczu. Przytulanie i uspakajanie. Straż pożarna, policja, świadkowie, wydobywanie kobiety z drugiego samochodu, z zaklinowanych drzwi, odłączanie akumulatorów... Akcja ratunkowa. Miałem okazję porównać zdjęcia samochodów z bardzo podobnego wypadku. Też ojciec z dziećmi. Samochody po naszym zdarzeniu o wiele gorzej wyglądały. Tam skończyło się tragicznie – kilka osób walczy o życie, złamany kręgosłup... Rozmawiałem z ratownikami i strażakami, a potem z lekarzem udzielającym mi pomocy. Nie mogli uwierzyć, że dzieciom nic się nie stało, że skończyło się na mojej złamanej ręce. "Cud!" - mówili. Kobieta, która spowodowała wypadek odmówiła wyjazdu do szpitala. Zabrał ją ojciec. Chyba też nic poważnego się jej nie stało. Szkoda, że nie stać jej było na słowo przepraszam... Mam problem z przebaczeniem jej. Potrzebuję czasu.
Wiele myślałem o tym, w jaki sposób to się odbyło. Co takiego i jak konkretnie zadziałało, że wyszliśmy z tego cało? Jak przed każdym dłuższym wyjazdem porządnie pomodliliśmy się. Prosiliśmy Matkę naszego Boga o ochronę, aniołów o to, żeby strzegli nas i wszystkich innych na drodze. Może to zadziałało? A może uchronił nas taki mały drobiazg podarowany mi przez przyjaciela, misjonarza z Paragwaju? Mam na myśli różaniec, który od roku noszę na szyi, nie rozstając się z nim na krok. Dobrze mi z nim. Mam w nim relikwie – fragmenty ubioru polskich męczenników franciszkańskich. Jak to się odbyło? Męczy mnie to. Nie daje spokoju. Czy nasze życie jest polem niekończącej się walki duchowej? Może jest jak w książkach Franka Perettiego. Plan realny przenika się z tym duchowym. Są ludzie, a tuż obok nich anioły i demony - toczą nieustanna walkę. Wyjeżdżaliśmy w piątek z Krakowa, tuż po premierze filmu dokumentalnego o naszym teatrze „EXIT”. Razem z moimi niepełnosprawni aktorami mogliśmy raz jeszcze wejść do tej samej rzeki. Oglądaliśmy nas w czasie prób, premierę, wywiady po niej. Potem opowiadałem o naszych planach, o tym, że wszystko, co robimy pragniemy czynić na chwałę Boga, że pracujemy wyłącznie ze słowem Bożym. Czy w tym czasie anioły spoczęły na dachu sali teatralnej, gdzie odbywał się pokaz filmu broniąc dostępu przed duchami Zła? Tych drugich musiało to doprowadzać do wściekłości.
Co roku w wakacje toczy się w życiu naszej rodziny walka. Od wielu lat mamy niebywałe „przygody” w tym czasie. Ten rok był jednak szczególny. Wyszła moja książka - „Byłem w piekle, nie polecam”. W dniu, w którym opuszczała drukarnię, nasz najmłodszy syn Benedykt powędrował do szpitala. Pneumokokowe zapalenie płuc. Przypadek? Nie sądzę. Książka opowiada, jak wiecie, o mojej podróży duchowej. O drodze do Niego. Przez piekło właśnie. Przestałem być niewolnikiem. Uciekłem. A zbiega się goni. Zwłaszcza takiego, który mówi o rzeczach, które miały być zakryte. Zawoalowane. Może to tak? Co było dalej? Byliśmy pewnie nieźle strzeżeni. Kilku skrzydlatych opiekunów towarzyszyło nam cały czas. Ale była i mobilizacja po drugiej stronie. Wyznaczono zapewne co potężniejszych spośród nich, żeby z z nami walczyli. Być może wystarczył jeden, niezmiernie obyty w sztuce kłamstwa i manipulacji by zmącić umysł tej biednej kobiety. Usiadł w jej samochodzie i swymi niewidocznymi dla ludzi długimi szponami zaczął mącić w jej myślach. Przekonał ją do tego, że nic nie stanie się gdy naciśnie pedał gazu i przyspieszy. I zrobiła to. Duchy Zła, konkretne, o konkretnych imionach podążyły za nią. Doszło do zderzenia. Czy to aniołowie tak ułożyli samochód, że nie doszło do niczego strasznego? Czy też zjawiła się Ta, Której pokory boją się najbardziej? Czy też malutkie skrawki materiału ukryte w różańcu były jak zbroja - przeraziły i osłabiły sprawców, sprawiły, że nie mieli dostępu do nas? Nie wiem jak było naprawdę. Nie dowiem się czy poetyka Franka Perettiego dobrze opisuje to, co zaszło. Mam wielką nadzieję, że znajdę się tam – u mojego kochanego Boga i że ktoś opowie mi jak było w rzeczywistości. Wierzę w to święcie.
Samo zdarzenie trwało bardzo krótko i tak, jak pisałem – nie było w nim czasu na przemyślenia. Jednak, gdy dotarłem ze szpitala do miejsca mojego wakacyjnego pobytu, czułem wielką przemianę. Poczułem taką wielką chęć by porządnie żyć. Bo znad tej krawędzi życie wygląda inaczej...
Chciałbym nie marnotrawić czasu na pierdoły. Na niepotrzebne kłótnie, na doktoryzowanie się ze swej wyimaginowanej mądrości, na tłumaczenie innym w jak wielkim są błędzie... Wróciłem do domu i poczytałem trochę newsów na fejsiku. Jakoś na pierwszy oka rzut trafiło mi się starcie: charyzmatycy kontra egzorcyści. Bardzo smutna rzecz. Ksiądz, którego szanuję powiedział coś, co uraziło osoby ze środowisk charyzmatycznych, które również darzę wielką estymą. Smutek. Konflikt wśród swoich. Ileś tam postów strony charyzmatycznej o tym, jakie to zło wypowiedział rzeczony kapłan. Doktoryzowanie się ze swych racji. Nie staję po żadnej ze stron. Marzy mi się jedynie aby i jedni i drudzy zechcieli się wzajemnie posłuchać. Na razie mogę obserwować wypowiedzi jednej tylko strony. Niestety widzę tylko atak i udowadnianie jak bardzo druga strona się myli. A może lepiej byłoby posłuchać czasem krytyki bez chęci natychmiastowej riposty? Może w tym, co ta druga osoba mówi jest coś, co może nam pomóc dokonać pewnych korekt? Wyprostować coś, czego nie widzieliśmy? Może warto spróbować? Tak szczerze, to mnie samego również niepokoją pewne rzeczy w tym środowisku. Widzę bezkrytyczne przyjmowanie pewnych nauczań ze wspólnot protestanckich, duchowe kopiuj - wklej. Różnego rodzaju kursy, przenoszone wprost od baptystów i innych kościołów, zanurzanie się w protestanckiej literaturze, zapatrzenie w nauczycieli z innych kościołów, pieśni Hillsong na każdym uwielbieniu, te flagi wszystkie i inne gadżety. Liderzy wspólnot fotografujący się jak modele czy aktorzy w scenerii przypominającej ścianki z telewizyjnych show...Czy to nie jest tak, że jeśli wspólnota za mocno nasiąknie tymi nauczaniami i innymi zaczerpniętymi elementami to może faktycznie po jakimś czasie obrać dziwny kurs? No przecież były takie bardzo prężne wspólnoty, które taką właśnie drogą odeszły z Kościoła. Znamy przecież wszyscy takie wypadki. Może warto i o tym pomyśleć. Zdaje się, że Ojciec Pelanowski powiedział kiedyś, że my katolicy mamy pełna lodówkę, dlatego połowę wyrzucamy... Maryja, świętych obcowanie, mistycy, aniołowie... Po co nam czerpać z innych źródeł?
Czy naprawdę nie warto się zastanowić, że wchodzenie w inną teologię może wykoślawić naszą? Dużo pisze się o ekumenizmie, o tym co powiedział JP II, że jesteśmy dla siebie skarbami. Tak, zgoda. Ale budujmy i chrońmy naszą tożsamość. A potem na spotkaniach ekumenicznych prezentujmy ją innym. I proszę Was, nie odbierajcie tego jako atak. Bo to, co piszę nim nie jest. Jest troską. Po prostu. Dostrzegam jakie wielkie rzeczy Bóg czyni w wielu charyzmatycznych wspólnotach i błogosławię im. Z całego serca. Ale proszę, nauczmy się w spokoju rozmawiać. I słuchać drugiego. Mnie też jest ciężko, też nie umiem. Ale chciałbym spróbować. Przez wiele lat do szału doprowadzały mnie ataki środowiska tzw. tradsów na neokatechumenat, oazę i inne wspólnoty. Mnóstwo fatalnych, niegodnych chrześcijan słów. I wyciągałem maczugę. Niby w obronie... No i machałem, co tu dużo gadać. Niestety. Dzisiaj widzę, że o wiele lepiej byłoby zacząć od tego, żeby samemu w spokoju pomyśleć o tym, czy część z tych zarzutów nie jest warta przemyślenia. I widzę, że w niektórych argumentach mieli sporo racji. Dostrzegam też piękno tradycyjnej liturgii. To skarb najprawdziwszy.
Czy czasem nie jest tak, że ktoś, kto zwraca mi uwagę może być w jakiś sposób pomocny? I wcale nie muszę zacząć od tego, żeby próbować skrócić go o głowę, żeby być od niego wyższym. Nie. Choć cholernie to trudne. Mamy różnorodny Kościół. To powinno być nasze bogactwo, bo jest w nim miejsce dla każdego. I mogę się politycznie nie zgadzać z Szymonem Hołownią, mogę mieć inne zdanie niż Siostra Chmielewska np. w sprawie pomagania imigrantom, ale powinienem umieć docenić ich wielkie dzieła, które robią, powinienem umieć ich wysłuchać. Na wojence niefajnie. Nie, nie Bracie i Siostro.
Było jeszcze jedno starcie, które zwróciło mą uwagę. Sad najwyższy. Taki czy inny. Celowo piszę małą literą. Bo jaki on tam najwyższy. A przecież o mało co nie doszło do rozruchów. Rozhuśtanie emocji level hard. I o co? W gruncie rzeczy o pierdoły. Bo przecież prawdziwy Sąd Najwyższy będzie inny. Zupełnie. Staniemy przed Nim tam za krawędzią na której niedawno stałem. I to On będzie nas sądził. Nie ze złotoustych postów, artykułów, konferencji, czy masakrowania słowem innych. Z tego, jaki jestem dla bliźnich, a nie ze słów, które do nich mówię. Z tego, jak siebie rozdawaliśmy innym. W realu, nie w wirtualnej rzeczywistości.