LIBAN [3]: CUD W WADI KADISZA

dodane 06:00

Dotąd nie przepadałam za długotrwałym wysiłkiem fizycznym. Mówiąc wprost, nie lubiłam się zmęczyć. Podczas wyprawy do Świętej Doliny coś jednak wydarzyło się we mnie. Było to coś, co spowodowało zmianę mojej dotychczasowej optyki w spojrzeniu na forsowne aktywności. Każdy kto zna mnie dłużej, wie, że graniczy to z cudem.

Historia mojej niechęci wobec sportu, ćwiczeń fizycznych i zmęczenia jest długa. Sięga szkoły podstawowej. Wtedy to zostałam odgórnie wytypowana do zmiany klasy. Niejako więc siłą umieszczono mnie w klasie sportowej. Mnie, która już jako dziecko byłam raczej humanistką, zaciętą, i już wtedy, nocną czytelniczką, myślicielką oraz romantyczką. Bynajmniej nie sportowcem. Z przymróżeniem oka, ale nie bez żalu nad małą dziewczynką, którą na tamten czas byłam, powiem, że zapoczątkowało to ciężkie cztery lata w moim życiu. Skutki tego czasu ciągnęły się właściwie przez całe późniejsze życie. Uzewnętrzniały się w postaci jakże często formułowanego przeze mnie zdania: "Nie pójdę tam, nie zrobię tego, nie bierzcie mnie pod uwagę - ja nie lubię się zmęczyć!".

Z wyprawą do Wadi Kadisza było inaczej... Od początku wiedziałam, że chcę tam pójść. Nie podlegało to żadnej dyskusji. Zwłaszcza tej najgorszej, najbardziej destrukcyjnej dla człowieka, czyli dyskusji wewnętrznej. Wszystko wokół powodowało, że czułam jakby przyciąganie, by tam być, pójść, zmierzyć się z wysiłkiem prawie dwudziestokilometrowego marszu po górach. Kropkę nad "i" postawili moi towarzysze podróży - z nimi prawdopodobnie poszłabym jeszcze dalej... Stąd pierwszy mój wniosek: nie jest aż tak ważne gdzie w danym momencie jesteś, ważniejsze jest z kim.

Podczas trwającej wiele godzin drogi przeżywałam różne momenty. Były wzloty i upadki, także te dosłowne. Największym zaskoczeniem było to, że po około dziesięciu kilometrach marszu, pojawiła się we mnie wewnętrzna radość. Uczucie to było tak głębokie, że czułam jakby wyrastały mi skrzydła. Już nie miałam ochoty dalej iść, chciałam raczej biec. Wszystko mnie cieszyło, każdy widok, każda pojawiająca się za zakrętem nowa perspektywa wzbudzała zadziwienie i kolejną falę radości. Żartobliwie rzecz ujmując, ktoś mógłby powiedzieć, że w końcu wydzieliły mi się endorfiny w wystarczającej ilości. A ja powiem, że właśnie sformułowałam mój drugi wniosek: prawdziwa radość przychodzi, gdy idziesz przez życie naprzód, nie oglądasz się za siebie ani nie wybiegasz za nadto do przodu, jesteś tu i teraz; gdy się zatrzymujesz, nieuchronnie przychodzi smutek.

Jednym z ważniejszych momentów drogi był przystanek na skale. Staliśmy i patrzyliśmy... Podejrzewam, że wszystkich uczestników wyprawy przenikało to samo przekonanie: Duch Święty unosi się nad Wadi Kadiszą! Majestat wszystkich gór świata krzyczy o majestacie Boga, jednak to miejsce jest szczególne - utkane eremami, ścieżkami wydeptanymi przez świętych mieszkańców Doliny, historią Kościoła od wieków prześladowanego a cały czas żyjącego. Tak! Gdy wspominam przystanek na skale, myślę o Nim i wiem: Tam unosi się ten sam Duch, który unosił się nad wodami stwarzanego świata (por. Rdz 1,2). Duch Święty z całą intensywnością przebywa i przychodzi do ludzi w Dolinie Świętych. Życie to wspinanie się i schodzenie w dół, opowieść o wznoszeniu się i upadaniu. Wszystko, jedno i drugie, odbywa się w asystencji Ducha Świętego. Jednak tylko czasami wznosisz się na takie wyżyny, że możesz przypuszczać, że Go (Ducha Świętego) czujesz. To mój trzeci wniosek.

Mogłabym jeszcze długo pisać, formułując kolejne spostrzeżenia, ale niech te trzy, powyższe, wystarczą. Ta część relacji celowo zawiera mniej faktów, a więcej odczuć i przeżyć. Wadi Kadisza bowiem to powszedniość i wzniosłość, szerokość i głębokość, piękno i surowość. Tutaj ludzki pot miesza się z tchnieniem Wszechobecnego a ludzki wysiłek jest pobłogosławiony (tego osobiście doświadczyłam). Dolina Święta to nie jedynie obiekt na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. To miejsce, które było, jest i pozostanie święte.

Mój Twitter

Ostatnio dodane

Bądź na bieżąco